Moje problemy i wątpliwości
: 30 lis 2019, 09:27
Chcę napisać tego posta chociaż nie wiem czy mi to pomoże. Otóż jestem osobą z bardzo dużymi problemami emocjonalnymi. W dzieciństwie i wczesnej młodości byłem ofiarą przemocy domowej (głównie psychicznej). Teraz jako dorosły mężczyzna odczuwam tego konsekwencje - ciągła irytacja, niechęć (czasem wręcz nienawiść) do ludzi, poczucie beznadziei, niska samoocena, napady wściekłości. Zwłaszcza to ostatnie mnie wykańcza - ciągłe wybuchy męczą mnie psychicznie i fizycznie.
Byłem u psychiatry i dostałem leki, które trochę mnie uspokoiły. Piszę trochę bo efekt jest odczuwalny w domu (żona ma teraz trochę lżej ze mną) natomiast w pracy nie radzę sobie. Wszystko mnie drażni, jestem złośliwy i robię innym "na złość" i "pod górkę". Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie chcę robić takich rzeczy, ale nie potrafię się opanować. Moja świadomość mówi mi, że to głupie i złe, ale ja dalej to robię.
Mam wsparcie ze strony żony, która bardzo mnie kocha, ale jej też już brakuje sił i pomysłów jak mi pomóc. Chodziłem do dwóch psychoterapeutów, ale te rozmowy nie pomogły. Jedynym pozytywnym efektem jest to, że pokazali mój rodzinny dom jako patologię i chociaż znam przyczynę moich problemów. To trochę poprawiło moją samoocenę bo wcześniej myślałem, że jestem po prostu popierdolony (przepraszam za wulgaryzm, ale chyba tylko takie słowa mogą oddać mają dawną opinię o sobie).
Pewnego razu stwierdziłem, że ludzkie siły nie pokonają tych problemów. Zacząłem szukać Boga. Sprawdziło się przysłowie "jak trwoga to do Boga". Wiara trochę mi pomogła - miałem dwa kilkutygodniowe okresy kiedy czułem się lepiej. Nie wiem z czego to wynikało - może to, że miałem oparcie w czymś silniejszym i lepszym ode mnie? Jednak ostatnie dni to powrót do mojego zwykłego stanu, czyli irytacja, wściekłość i brak nadziei na poprawę. Modliłem się do Boga, aby mnie uleczył i pozbawił mnie tych patologicznych zachowań. Prosiłem o cud. Kiedy go nie otrzymałem pokornie uznałem, że widocznie taka jest Jego wola, abym poradził sobie sam. Nie obraziłem się, nie miałem pretensji.
Zaczynam się jednak zastanawiać czy moja wiara ma sens. Według mnie kwintesencją chrześcijaństwa jest miłość do Boga i innych ludzi. Kocham moją żonę, ale nie potrafię kochać innych ludzi. Nie umiem być dla nich nawet życzliwy. Chciałbym być dobry, ale nie potrafię. Modląc się i czytając Pismo Święte czuję się jak hipokryta i oszust. Wiem, że Bóg kocha także grzeszników, ale ja czuję, że nie potrafię się zmienić. A trwać w tym nie można. Skoro nie potrafię się zmienić dla Boga to może wcale w Niego nie wierzę? Dużo pytań, mało odpowiedzi. Chyba nie znam sam siebie.
Byłem u psychiatry i dostałem leki, które trochę mnie uspokoiły. Piszę trochę bo efekt jest odczuwalny w domu (żona ma teraz trochę lżej ze mną) natomiast w pracy nie radzę sobie. Wszystko mnie drażni, jestem złośliwy i robię innym "na złość" i "pod górkę". Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie chcę robić takich rzeczy, ale nie potrafię się opanować. Moja świadomość mówi mi, że to głupie i złe, ale ja dalej to robię.
Mam wsparcie ze strony żony, która bardzo mnie kocha, ale jej też już brakuje sił i pomysłów jak mi pomóc. Chodziłem do dwóch psychoterapeutów, ale te rozmowy nie pomogły. Jedynym pozytywnym efektem jest to, że pokazali mój rodzinny dom jako patologię i chociaż znam przyczynę moich problemów. To trochę poprawiło moją samoocenę bo wcześniej myślałem, że jestem po prostu popierdolony (przepraszam za wulgaryzm, ale chyba tylko takie słowa mogą oddać mają dawną opinię o sobie).
Pewnego razu stwierdziłem, że ludzkie siły nie pokonają tych problemów. Zacząłem szukać Boga. Sprawdziło się przysłowie "jak trwoga to do Boga". Wiara trochę mi pomogła - miałem dwa kilkutygodniowe okresy kiedy czułem się lepiej. Nie wiem z czego to wynikało - może to, że miałem oparcie w czymś silniejszym i lepszym ode mnie? Jednak ostatnie dni to powrót do mojego zwykłego stanu, czyli irytacja, wściekłość i brak nadziei na poprawę. Modliłem się do Boga, aby mnie uleczył i pozbawił mnie tych patologicznych zachowań. Prosiłem o cud. Kiedy go nie otrzymałem pokornie uznałem, że widocznie taka jest Jego wola, abym poradził sobie sam. Nie obraziłem się, nie miałem pretensji.
Zaczynam się jednak zastanawiać czy moja wiara ma sens. Według mnie kwintesencją chrześcijaństwa jest miłość do Boga i innych ludzi. Kocham moją żonę, ale nie potrafię kochać innych ludzi. Nie umiem być dla nich nawet życzliwy. Chciałbym być dobry, ale nie potrafię. Modląc się i czytając Pismo Święte czuję się jak hipokryta i oszust. Wiem, że Bóg kocha także grzeszników, ale ja czuję, że nie potrafię się zmienić. A trwać w tym nie można. Skoro nie potrafię się zmienić dla Boga to może wcale w Niego nie wierzę? Dużo pytań, mało odpowiedzi. Chyba nie znam sam siebie.